Minimalizm w życiu i sztuce to chyba moje priorytety na najbliższy czas. Narracyjność malarstwa, jego wszechobecne przesłanie, asteiczny charakter prawie wszystkich działań artystycznych znudził mnie na chwilę, no może na dłużej. Może zacznę żyć i tworzyć, cokolwiek by to znaczyło, bez komentarza, odnośników, uzupełnień.
Nie zawsze wieloznaczność znaczy głębię i mądrość. Nie upieram się też przy skrajnej prostocie, ale kiedy przypomnę sobie słowa Gombrowicza:
„Gdy czytam
Gdy piszę
Gdy biorę udział
Gdy funkcjonuję
Zawsze i wszędzie natrafiam na prawo
Im mądrzej
Tym głupiej”
W. Gombrowicz, „Dzienniki”
myślę, że tak właśnie jest.
Namalowałam ostatnio czarno-czerwoną pastel, która mówi o mnie więcej niż mogłabym powiedzieć, wykrzyczeć czy wyszeptać. I chyba o to chodzi, by wybrać taki „przekaźnik”, który wyrazi nas najpełniej. W tym kontekście, wybranie właściwego nośnika naszych myśli jest chyba dosyć trudne, jednym się udaje, innym, powiedzmy mniej. Taka refleksja przyszła mi do głowy, kiedy oglądałam ostatnio w warszawskiej Kordegardzie fotografie młodej artystki Moniki Wiechowskiej. Wystawa nosi tytuł : „Echa miasta”.
Po wszechobecnych, słodkich fotosach Keiry Knightley (Warhol miałby co robić!), nobilitacjach komiksów „uzbrojonych” w poważne tematy, prezentacjach w wielu galeriach młodych twórców czerpiących pełnymi garściami z pop-artu, a właściwie tworzącymi post pop-art (bo środki te same, tylko trochę bardziej społeczna tematyka) z przyjemnością obejrzałam cykl fotograficznych wedut podejmujących temat nie nowy, ale ciągle aktualny. Tzw. złe dzielnice Nowego Jorku, zapomniane, ze śladami dawnej świetności. Poza tym, kto dziś pamięta dawną zasadę dziewiętnastowiecznych artystów, że sztuka fotografii obiektywnie opisuje rzeczywistość bez indywidualizmu artysty, w przeciwieństwie do malarstwa, które nareszcie może pójść własną drogą. Dlatego już nie zaskakuje spojrzenie na metropolię od strony nekropolii w dyptyku: Calvary Cemetery. Nekropolia – metropolia, miasto bez ludzi, a przy tym cisza, spokój i tylko podskórnie czuje się niepokój, alienację, retoryczne pytanie o sens twórczości. To co Ty widzisz, tego nikt inny nie widzi! Tak chyba należałoby podsumować każdą twórczość. Przytoczę tu słowa kuratorki wystawy, Magdy Kardasz:
„Poczucie niejasnego niepokoju płynącego z obcowania z zagadką czy historią zawartą w tych esencjonalnych fotografiach towarzyszyć będzie na pewno także widzom.”
Oby takich zagadek było więcej!
I na zakończenie trochę przewrotnie zacytuję jeszcze raz Gombrowicza:
„Albowiem rzeczywistość to to, co stawia opór; czyli to co boli. A człowiek rzeczywisty to taki , którego boli. Usuńcie ból , a świat stanie się obojętny?”
Oby więc bolało, byleby twórczo i nie na próżno, bo fałszywych proroków i lęków na zamówienie już sporo i nie ma sensu się powtarzać. Jeżeli ktoś uważa inaczej, zapraszam do dyskusji.
W odpowiedzi na “„ONCE INA BLUE MOON””
Jednym słowem, Pani Ewo, cieszmy się że boli, skoro potem takie „emocjonalne spódnice” powiewają na ścianach… Niby bólu nie życzę, ale ciekawi mnie ile jeszcze tak porywających, tak przemawiających obrazów, Pani stworzy. A życzyłabym sobie kolejnych, bo niektóre idealnie, choć przypadkiem, mnie wyrażają.